Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

To wycie jego zlewało się ze złośliwym warczeniem kół i żałosnym skrzypieniem wagonu. W Sprogisie rozszalał nagle strach i ogarnęła wszystko pochłaniająca obawa o siebie. Myślał w tej chwili tylko o ratunku, ukryciu się i ucieczce. Dopomagał mu w tym rozum wynajdując przyczyny do zmiany postanowienia.
— Jesteś wielkim artystą... Musisz zabłysnąć, jak gwiazda... Lejtana niczym już nie wskrzesisz... Zmarli nie znają hańby... Ratuj swój talent!... Geniusz podlega innym prawom moralnym... Ratuj siebie... Broń się, broń! Uciekaj! Kryj się!
Już zdjął walizkę z półki, nałożył palto i niżej spuścił na oczy rondo kapelusza; stojąc nasłuchiwał, aby nie przepuścić momentu, gdy lokomotywa dobiegając semaforu zacznie ryczeć przeciągle i ostrzegawczo. W głowie w szalonym pędzie mknęły mu myśli. Doczekać się ekspresu i zbiec do Charbina i dalej, dalej — w szeroki świat otworem stojący przed Akselem Ikonen!...
Po chwili ogarnęło go nieoczekiwane, ciężkie zobojętnienie. Przyszło nagle, odpędziło strach i ukoiło wzburzone myśli. Uczuł się dziwnie spokojnym i jak gdyby pogodzonym z losem. Nieznana, nadświadoma wola zwyciężyła podstępny rozum człowieczy i dziki instynkt zwierzęcy. Zapanowały inne pobudki, tajemnicze, ukryte w labiryncie możliwości dusz ludzkich, a potężne jak moc wszechświata.
— Biały domek za kościołem... Chory, siwy pastor... Wszakże jadę do niego?!... Muszę zwrócić mu syna... zwrócić syna!... — szepnął Sprogis.