Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wciągnąłeś mnie w pułapkę... — pomyślał. — Mścisz się?!
Wyszedł na otwartą platformę i oparłszy się o niskie żelazne ogrodzenie zapalił fajkę. Słyszał, jak drzwi się otwarły i wywiadowca stanął tuż za nim. Przez turkot kół, brzęk łańcuchów i spięć, przebiły się tylko dwa słowa, wymówione niepewnym, lecz chciwym i drapieżnym głosem:
— Pan Sprogis?
W tej samej chwili pociąg z hałasem wtoczył się na most.
Zatętnił i zagrał żelazny szkielet i stalowe żebra łukowatych ferm. Głęboko pod torem mknął żółty, mętny prąd rzeki.
Sprogis nagle się odwrócił, schwycił nieoczekującego napadu wywiadowcę za gardło i za marynarkę, szarpnął z całej siły i odtrącił od siebie. Jakiś ciemny kształt mignął na chwilę, a z daleka już, jak gdyby spod ziemi, dobiegł głuchy, rozpaczliwy krzyk.
Sprogis wychylił się i wyjrzał na most. Nic nie spostrzegł na jego drewnianym pokładzie.
Równym krokiem, skupiony i surowy powrócił do przedziału.
Siedział nieruchomo i patrzał wprost przed siebie mrucząc:
— Toś ty taki? Jechałem do ciebie, a tyś na mnie urządził zasadzkę?! Popchnąłeś do nowej zbrodni?!
Osaczony zwierz zawył w nim drapieżnie i natarczywie:
— Broń się! Broń się!