Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pasażer drzemiący naprzeciwko Sprogisa posłyszał szelest papieru i otworzył oczy. Jakieś lepkie spojrzenie biegających oczu jego padło na czerwony tytuł i popełzło niby gad po twarzy, rękach i ubraniu towarzysza podróży.
— Pan pozwoli gazetkę?... W drodze się nudzi... — rzekł przymilnie krzywiąc cienkie wargi.
— Proszę! Już przeczytałem ją od deski do deski — odpowiedział Sprogis.
Miał zamknięte oczy, lecz wyraźnie czuł na sobie biegające, podejrzliwe spojrzenie wywiadowcy. Z głębi serca Sprogisa wypłynęła czujność — ta pierwotna, zwierzęca czujność, nagle przechodząca w strach lub wściekłość. Przypomniał sobie natychmiast, że pociąg staje co pół godziny. Powinien był więc wkrótce dobiec do pobliskiej stacji.
Sprogis nie miał wątpliwości, że w obserwującym go i badającym człowieku intuicyjne lub zawodowe podejrzenie dojrzewa w coraz silniejsze przekonanie.
— Na stacji zjawi się policja i zaaresztuje mnie... — pomyślał.
Usiadł, przeciągnął się i nie patrząc na wywiadowcę wyszedł z przedziału. Po chwili obejrzał się. Nieznajomy skradał się za nim krok w krok trzymając rękę w kieszeni tużurka.
— Rewolwer... — mignęła myśl. — Poluje, jak... na bandytę!
Gniew wybuchnął w piersi Sprogisa, gniew nie przeciwko temu najemnemu, węszącemu za zbrodniarzami szpiegowi, lecz przeciwko sędziwemu pastorowi, Michałowi Lejtanowi.