Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

od profesorów, że gdybym nie był przystąpił do konkursu, nagroda ta dostałaby się koledze Sprogisowi... Wierzcie w moją szczerość i dobre chęci... niech więc pan Sprogis przyjmie ode mnie całą tę sumę, zupełnie dla mnie zbyteczną... Będę wam niezmiernie wdzięczny!
Znowu schwycił Łotysza za rękę, lecz ten wyrwał mu ją gwałtownie i krzyknął z oburzeniem:
— Nigdy! Nigdy!... Pan mi przypomina łagodnego diabła, który nie wiadomo jeszcze, czego zażąda za tę swoją łagodność!... Cha! cha! cha!
— Ja nic nie żądam od pana! — rzekł wyniośle młodzieniec i z zachmurzonym czołem poszedł ku drzwiom, zapinając palto.
— Pan nie żąda, bo tymczasem nie ma jeszcze na to prawa, — wykrzyknął Sprogis, — lecz, — o, ja to dobrze rozumiem, — rychło by zażądał, choćby nieprzerwanych zachwytów nad pańskim szybowaniem ponad ziemią, którą ja w przekonaniu pana ryję, jak wieprz nieczysty, w jaśnie oświeconych oczach księcia, ja — niewolnik z podbitego kraju, biedak, hojnie i miłościwie obdarzony przez wspaniałomyślnego zwycięzcę!
Panin słuchał w zdumieniu. W wyrazistych jego oczach, zwykle łagodnych, migotały iskry gniewu.
— Pan oszalał! — zawołał. — Mówi pan o rzeczach, które mi nigdy na myśl nie przychodziły! Znam swoją wartość i zachwytów waszych nie potrzebuję, bo nigdy nie byłyby one szczere i nie pochodziłyby z czystego, nie zatrutego zawiścią