Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Sprogis drgnął, bo zimna, drżąca dłoń widma dotknęła jego głowy.
Runął jak długi na podłogę; wstrząsany dreszczami, objęty przerażeniem, wtulił głowę w ramiona, w lęku bezbrzeżnym, że poczuje jeszcze raz to straszne dotknięcie zjawy.
W tej samej chwili dobiegł go gorący, rozkazujący szept:
— Przyjdziesz do mnie i razem, razem uczynimy wszystko, aby oczyścić pamięć Ernesta Lejtana — mego syna i twego wiernego przyjaciela... Przychodź, Wiliumsie Sprogis!
Posłuszny tajemniczej woli, powstał z ziemi, schował gazetę do kieszeni palta, zamknął walizkę i ubrawszy się zadzwonił na służącego. Zapłaciwszy rachunek spokojnym głosem oznajmił, że namyśliwszy się postanowił pojechać do Omska, gdzie może znaleźć dobre zamówienia.
— Pociąg odchodzi za godzinę, — objaśnił służący pomagając mu znieść walizkę do dorożki.
Sprogis razem z chłopami, których przybywszy do Marjińska spostrzegł był na stacji, wsiadł do trzeciej klasy, a gdy pociąg ruszył, uspokoił się zupełnie.
Jakiś ciężar spadł mu z serca, myśli przestały go już dręczyć, wspomnienia pierzchły bez śladu. Przespał całą noc — pierwszą po kilku innych, — męczeńskich, wlokących się w szale podświadomych zmagań.
Nazajutrz przed wieczorem pociąg stanął w Omsku.
Sprogis spostrzegł tłum ludzi czytających jakąś odezwę, naklejoną na murze dworca kolejowego.