Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Lejtan powiesił się na rzemyku... Stary ojciec jego — pastor żąda od sądu oczyszczenia imienia swego syna...
Aksel Ikonen, zdawało się, z wyrzutem zajrzał w oczy Sprogisowi i mrugnął do niego jak gdyby mówiąc szyderczo:
— Wielki, dumny Sprogis kryje się za plecami nikomu nieznanego Ikonena! Drżę na myśl, co przeżyć musiał ten biedaczyna Ernest, zapędzony przez ciebie do matni, — przeżyć w ciągu jednego dnia — od świtu, gdy wbił zatrutą przez ciebie igłę w śpiącego przyjaciela, — do późnej godziny nocnej, gdy zdjął rzemyk i założył go sobie na szyję... Nie mogę o tym myśleć spokojnie, gdy przypominam sobie sędziwego pastora — chorego błagającego Boga i ludzi, aby pozostawili w jego pamięci czyste imię syna, który nie mógł być zbrodniarzem. Rozumiesz? Nie mógł być zbrodniarzem! Więc któż był zbrodniarzem?... Kto? Kto, Wiliumsie Sprogis?!
Głos ten brzmiał jeszcze, gdy niewyraźny cień przesunął się przed oczami Sprogisa i stanął przed nim. Nie śmiał spojrzeć przed siebie, lecz gdy podniósł powieki zadygotał cały i wydał rozpaczliwy jęk:
— A-a-a-a-ach!...
Siwy jak gołąb pastor Michał Lejtan wbijał w Sprogisa surowy, palący wzrok i trząsł ręką, wzniesioną wysoko, szepcąc:
— Zwróć mi syna!... Zwróć mi go, Wiliumsie Sprogis, przyjacielu mego Ernesta, który nie mógł być zbrodniarzem!