Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czułem się potężnym i zamierzałem stać się dumą sztuki... Panin przewyższył mnie i zawrócił z drogi, omamił, poddał torturom bezpłodnych dążeń i marzeń nieziszczalnych. Zabiłem go!...
Szalejąc w ognistych zygzakach myśl poddała mu nowe rozumowanie:
— Panin był szkodnikiem... zwodził ludzi prowadząc ich na świetlne manowce, gdzie czyhała na nich śmierć... Zabiłem go!...
Podniósł głowę i obejrzał się.
W surowe oczy włożył całą pewność i poczucie sprawiedliwości dokonanego przez siebie dzieła jak gdyby oczekując potwierdzenia od milczących przedmiotów, ustawionych w pokoju. Trwało to jednak zaledwie mgnienie oka, bo nagle porwał się za głowę i posłyszał gdzieś głęboko we wnętrzu swej istoty dziki krzyk zrywającego się szału.
Jakiś głos dobitny i zimny odezwał się w nim, a to, co posłyszał, wydało mu się mową martwej, rozkładającej się połowy istoty jego, — tej połowy, którą od kilku dni dźwigał, wlókł za sobą niby przeżartą przez gangrenę część samego siebie.
Wyraźnie i twardo wymówione słowa padły, jak uderzenie gromu, ogłuszyły i zdruzgotały człowieka.
— Nie zabiłeś, lecz tchórzliwie zamordowałeś nieprzytomnego Panina ręką nieświadomego Lejtana!
Biegał po pokoju, rzężąc i bełkocąc w strachu, że posłyszy jeszcze coś, czego nie wytrzymałoby serce i nie zmieściłby mózg.