Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Długo pozostawał w tym stanie rozpaczy szalejącej w bezruchu i martwej ciszy. Ze wzburzonej, rozwichrzonej pamięci wypłynęły tymczasem inne urywki z przeczytanego artykułu:
— Sędzia śledczy nie jest przekonany o winie młodego człowieka, cieszącego się sympatią ludzką i jak najlepszą opinią. Ojciec samobójcy — sędziwy pastor, Michał Lejtan, pod wpływem ciosu zachorował ciężko. Nieszczęśliwy ojciec domaga się od sądu rehabilitacji niewinnie posądzonego syna... Wysłani za granicę wywiadowcy nie odnaleźli dotąd śladów współmordercy — malarza Wiliumsa Sprogisa...
Słowa te ustawione w równe szeregi, płonęły przed jego oczami mieniąc się ognikami różnych barw.
To zastanowiło Sprogisa i jak gdyby zdziwiło.
Dlaczego jedno słowo pali się czerwonym ogniem, drugie niebieskim, tamte znów zielonym lub żółtym?
Jakież tajemne prawo kierowało tą grą barw?
A może odpowiadają one nieznanym siłom, zawartym w istocie słowa? A może oznaczają odruchy jego własnej duszy?
W tej chwili odezwała się w nim wola i rzuciła się do walki z myślami i wrażeniami, nałożyła na nie łańcuchy i kagańce, zdławiła wszystko, co trapiło go i żarło, a było to — świadomość czynu i podświadomy ból, odczuwany bezustannie, a w tej chwili jadowity i palący nie do zniesienia. Sprogis zacisnął zęby aż mu zgrzytać poczęły, a myśl, — usłużna, płochliwa myśl miotała się po głowie.