Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nieopatrznie podniósł powieki, a wzrok jego natychmiast padł na bagaże.
Coś zerwało Sprogisa z łóżka.
Skradając się na palcach zbliżył się do żółtej, skórzanej walizki i wyjąwszy z sakiewki kluczyk otworzył ją.
Na samym dnie odnalazł gazetę.
Kupił ją na jakiejś stacji, lecz nie miał odwagi przeczytać w wagonie. Na pierwszej stronicy bowiem widniał, płonąc ogromnymi, krwawymi czcionkami tytuł: Zgnilizna moralna wśród inteligencji. — Krwawa tajemnica pałacyku księcia Panina!“
Wysiadł na tej nieznanej mu stacji wyłącznie dlatego, aby przeczytać opis mordu, aby zajrzeć prawdzie w oczy.
Rozwinął gazetę i zacisnąwszy zęby, zaczął oczyma przebiegać artykuł blednąc coraz bardziej.
Domorosły, prowincjonalny publicysta, w czambuł zasypawszy całą inteligencję najcięższymi oskarżeniami i ozdobiwszy swój twór literacki stekiem głupich wywodów socjalisty z bożej łaski, przystąpił wreszcie do opisu „zgnilizny“.
Sprogis pochylił się nagle nad pismem, a rękami zacisnął sobie gardło, aby nie zawyć, nie zaskowytać, jak przejechany ciężkim wozem pies.
Wczytywał się w każde słowo przedrukowanego z petersburskich dzienników opisu morderstwa w siedzibie księcia Panina.
Migały mu przed oczami nazwiska majordoma, lokajów, stróża i portiera, smagały go jak biczem inne — Milutina, Prangla, huzara — księcia Gagarina, londyńskiego dyplomaty, pani von Meck,