Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czoło i tarł je jak gdyby chciał odpędzić dokuczliwe myśli.
Opanowywały go widać coraz bardziej, bo przestał już się bronić przed nimi. Niby osy rozwścieczone opadły go wspomnienia. W tym obcym mu pokoju, jak wszędzie i ciągle, mknęły przed nim korowody obrazów — jeden straszniejszy od drugiego. Nie uświadamiał sobie, że widzi je nieustannie, widzi od kilku już dni, nie tyle wyobraźnią, ile jakimś nowym, straszliwie potężnym zmysłem, który dręczy go, pozbawia spokoju i snu.
— Ach — spać! spać! — westchnął i zacisnął zęby. — Nie spałem od dnia, gdy zdobyłem sobie zagraniczny paszport na nazwisko Ikonena i przyrządziłem truciznę... Wtedy to już umarł we mnie Wiliums Sprogis, a na drogę udręki bezmiernej wstąpił Aksel Ikonen... To nie Sprogis już, lecz Ikonen dał szpryckę Lejtanowi, aby chłopak nic o tym nie wiedząc zabił Panina...
Zerwał się z głuchym rzężeniem, podobnym do obłędnego śmiechu i usiadłszy na łóżku powtarzał:
— Wiliums Sprogis — to Aksel Ikonen, Ikonen — to Sprogis! Wszystko obmyślił i przygotował Sprogis, sąd poszukuje Sprogisa; tymczasem to już nikomu nieznany Aksel Ikonen popchnął nieprzytomnego jeszcze Ernesta na zbrodnię. Aksel! Aksel! Jesteś więc bezpieczny zupełnie! Śpij spokojnie, śpij! Sprogis nie zabijał... Aksel Ikonen też nie jest mordercą!
Położył się na wznak i znowu zamknął oczy, lecz w tej chwili, gdy chciał już westchnąć z ulgą,