Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Co się zaczyna — tego nie uświadomił sobie, lecz zwierzęcy, dziki instynkt samozachowawczy zmusił go do zapanowania nad strachem i zimnymi dreszczami. Podniósł głowę i odparł na pozór spokojnie:
— Nic! Nic nie wiem...
Stawrowski poruszył się na krześle i z odcieniem jak gdyby zniecierpliwienia zauważył:
— Może pan nie znać szczegółów zbrodni, to znaczy — jej wykonawców i powodów, lecz, na miły Bóg, musiał pan poczynić jakieś spostrzeżenia! Najbardziej mógłbym się tego spodziewać po panu, bo, jako malarz, powinien pan mieć wyrobiony zmysł obserwacji... Więc nic pan nie spostrzegł?
Lejtan potrząsnął głową i powtórzył z uporem, ciesząc się wewnętrznie, że już odzyskał władzę nad sobą:
— Nic!
Stawrowski jednak od razu posłyszał tę nutę zaciętego uporu i utajonej radości, która przebrzmiała w jednym krótkim słowie „nic“.
Nieznacznie, nie zmieniając wyrazu twarzy i zupełnie obojętnie patrząc w przestrzeń, obserwował jednak bacznie siedzącego przed nim młodzieńca.
Natychmiast porobił pewne spostrzeżenia.
Wzruszenie i zgnębienie, odbite w ruchach i na twarzy Lejtana, gdy wchodził do gabinetu, przeszły nagle w nieprzystępną odporność, wyczuwaną instynktownie przez doświadczonego sędziego. Nie uszły też jego uwagi rozszerzone źrenice studenta, kurczące się na policzkach mięśnie i krótki, urywany oddech.