Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wych teczek, duży kałamarz z brązu stojący na poplamionej atramentem marmurowej podstawce i kubek z piórami.
Z trudem podniósł oczy na siedzącego po drugiej stronie sędziego. Był to stary już człowiek o zupełnie łysej, żółtej czaszce, długiej siwej brodzie i steranej, pociętej głębokimi zmarszczkami twarzy. Spod szczeciniastych, ciemnych brwi patrzyły badawczo szare, rozumne, wcale nie straszne oczy, zmęczone zapewne długim ślęczeniem nad papierami przez szereg przepracowanych, bezsennych nocy.
— Proszę siadać! — rzekł sędzia wskazując na krzesło.
Lejtan usiadł i zesztywniał.
Z trudem, jak gdyby poprzez łzy, dostrzegł młodzieńca w uniformie, siedzącego przy stoliku pod ścianą. Urzędnik pochylony nad dużym arkuszem papieru coś pisał nie podnosząc oczu.
— Nazwisko pana, imię, lata, stan, wyznanie, zawód? — rzucał sędzia Stawrowski zwykłe pytania.
Student odpowiadał przez zaciśnięte zęby, od czasu do czasu spoglądając na sędziego, zdawało się, zatopionego w myślach nie mających nic wspólnego ze sprawą i pytaniami, tysiąc razy zadawanymi w jego kancelarii.
— Co pan może nam powiedzieć — panie Lejtan, o interesującym nas wypadku?
Ernest drgnął nieznacznie.
— Zaczyna się... — zerwała się z głębi mózgu i niby wyślizgnąwszy się z pułapki śmignęła bez śladu myśl.