Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rosą... śpiewający czerwony huzar, zawsze roześmiany Milutin, błyszczący monokl dyplomaty, czerwono-siny policzek barona Prangla i... blade czoło Panina, stojącego na stole...
Któż z tych ludzi mógł go zabić?
— Piję za zdrowie Sprogisa i... za moich wrogów w jego ręce! — rozległ się niemal tuż przy jego uchu głos księcia.
— Sprogis, Wiliums Sprogis? Nie, nie! to — niemożliwe... zresztą wyszliśmy razem... — przypominał sobie Lejtan.
Wstał z łóżka, wypił dwie szklanki zimnej wody, szybko się umył i przebrał za parawanem, od czasu do czasu spoglądając na barona.
Prangel chodził z kąta w kąt przyciskając sobie palce do skroni i chwilami wykrzykując:
— To — straszne! To — okropne!
Za trzecim, czy czwartym razem słowa te zakradły się do serca i świadomości Lejtana.
Na razie niejasny niepokój rósł szybko i wzmagał się, aż przeszedł w taki obłędny strach, że Ernest poczuł lód w piersiach, a nie mógł powstrzymać dreszczy, które wstrząsały nim. Chwilami słyszał, jak dzwonią mu coraz silniej zaciskane zęby.
Wyszli wreszcie i wsiadłszy do dorożki pojechali.
W sądzie długo szukali biura sędziego śledczego drugiego obwodu, a gdy weszli do poczekalni, ujrzeli tam tłum ludzi. Uczestnicy ostatniej uczty w pracowni księcia, majordom, lokaje, stróż i portier z pałacyku Paninów; komisarz policji, zwykli posterunkowi i jacyś jeszcze nieznajomi mężczyźni