Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Instynktownie bronił się przed natarczywością tego dźwięku, lecz on wdrążał się coraz głębiej, a potem na razie szybko i częstotliwie uderzającym młoteczkiem wbijał mu w mózg jakieś ostrze, wkrótce zaś, niby młotem kowalskim, — ciężkim, druzgocącym grubą skorupę stężałych oparów winnych, — walił w jedno i to samo miejsce i wykrzesywał iskry świadomości.
Marszcząc czoło i oblizując suchym, sztywnym językiem spieczone wargi Lejtan jął nadsłuchiwać.
Długo nie mógł przebudzić w sobie zatrutych, uśpionych nerwów, lecz nieustępliwy młot ożywił je w końcu i zmusił do funkcjonowania, a wtedy dźwięk rozbrzmiewający coraz to natarczywiej doszedł do tajemniczej głębi, gdzie zewnętrzne wrażenia przekształcają się w świadomość i przybierają kształty idei.
W tej to chwili wszystko się w nim poruszyło, rozedrgało i rozdygotało.
Skulił się, skurczył w przeczuciu, że przeogromny młot kowalski runie mu na głowę, roztrzaska ją i zwolni zwichrzoną falę straszliwych odruchów i dręczących myśli.
— Panin... Panin zabity!... Zabity... — dobiegły Lejtana słowa i natychmiast przeistoczyły się w huk toczącej się z gór lawiny kamiennej, w ogłuszający jazgot spadającego piorunu.
Oprzytomniał do reszty i poderwany nieznaną i straszliwą mocą, usiadł na posłaniu patrząc w przestrzeń osłupiałym z przerażenia wzrokiem.
Gdzieś, głęboko w piersi tliła się iskierka oszukańczej nadziei, że jeszcze śpi i że tylko przez