Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Głowa mnie boli straszliwie!... — wyrzęził. — Zastrzyknij mi kamforę, Wiliumsie!
Sprogis nic nie odpowiedział, gdyż uważnie oglądał igłę i szklaną pompkę.
Nagle zmrużył oczy i syknął, ujrzawszy plamkę krwi na niklowej oprawie szprycki.
— Co to jest?... — spytał, wbijając oczy w Lejtana.
Ten ociężałym wzrokiem spojrzał i odparł leniwie:
— Krew... wsadziłem igłę za głęboko... Trochę krwawiło mu z ust... Ale to nic... bo nie obudził się nawet...
Sprogis wytarł igłę i niklową oprawę instrumentu o róg jedwabnej poduszki i włożył go do pudełka.
Znowu o niczym nie myślał, lecz czuł się teraz inaczej, niż kiedy cucił upitego Ernesta.
W tej chwili nie miał już przedmiotu swych nieustannych, dręczących go jak zmora myśli. Przez długie miesiące gromadził w sobie tyle uczuć i myśli różnorodnych, że przelawszy je w czyn, został z jałową próżnią w sercu i mózgu.
Jakaś słabość i odrętwienie zmusiły go do wypicia resztki wina, pozostającego w kieliszku, stojącym na stole.
To go wzmocniło, więc mokrą serwetą otarł sobie czoło i kark, obudził Prangla i wraz z nim i Lejtanem zataczając się i śmiejąc zeszli do portiera.
— Spać... spać! — wzdychał Ernest.
Sprogis wsadził obydwu do dorożki i podał woźnicy adres Lejtana. Pozostawszy sam, po krót-