Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Lejtan wkrótce otworzył oczy i rozglądał się po pracowni ze zdumieniem.
Ujrzawszy przed sobą Sprogisa i czując na sobie jego ostry, rozkazujący wzrok, oprzytomniał do reszty.
— Już późno... chodźmy do domu... — szepnął suchymi wargami.
— Późno... Czas na nas!... — odpowiedział Wiliums. — Musisz tylko pójść jeszcze do sypialni Romana... Prosił cię o to, wychodząc... Czuł się bardzo źle... Pozostawił tu szpryckę... Pójdziesz do sypialni i wstrzykniesz mu pod język kamfory! Słyszysz?... Nalegał, aby koniecznie — pod język, bo inaczej robią mu się wrzody... Delikatna skóra książęca... Wstawaj i idź!
Niby pod wpływem hipnozy, odurzony jeszcze winem, Lejtan wstał, lecz zachwiał się na nogach i ledwie że nie upadł.
Sprogis nie zauważył tego, bo siedząc na sofie, wciągał płyn do pompki.
Niespostrzeżenie schował flaszkę do kieszeni kamizelki i, oddawszy szpryckę Lejtanowi, popchnął go ku drzwiom. Usiadłszy na sofie, utkwił wzrok w bielejącym tuż przed nim posągu Prometeusza, tratującego ludzi w chwili, gdy przynosił im wspaniały i dobroczynny dar — ogień.
Cierpliwie i spokojnie czekał, nasłuchując. Nic nie czuł. Wszystkie myśli jego, troski, bóle i udręki utonęły w tym oczekiwaniu. Jakiś lodowaty zwał ciężył mu pod czaszką.
Lejtan zataczając się powrócił. Trzymał w ręku opróżnioną szpryckę. Oddał ją malarzowi i z jękiem opuścił się na sofę.