Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zatrzymaj się!...
Zaciskając szczęki i jeszcze niżej pochylając się nad leżącym, bił w niego i przeszywał go myślą, która miała coś usprawiedliwić i kogoś rozgrzeszyć:
— Zrozum, że jesteś wrogiem nie tylko moim, lecz i całej ludzkości! Porywasz ją na wyżyny niebezpieczne, pustynne i jałowe. Zginie ona w upadku straszliwym lub sił pozbawiona i woli do walki — stanie się łupem szaleńców i wrogich potęg ziemi. Zrozum! Zrozum!
Znowu wpatrywał się w majaczącą przed nim płytę, na której połyskujące ostrze na jawie ryło ostatnie słowo wyroku, wyżarte przez nieskończone pasmo wieków z trwającą w nim, nieprzerwaną nigdy, zbrodniczą i obłędną walką synów ziemi.
— Tak! — padło wreszcie twarde słowo i zamarło na ustach malarza, jak gdyby resztką siły i świadomości czepiając się warg, by nie oderwać się już od nich i nie rozpętać żywiołów, wstrzymywanych ostatnim wysiłkiem woli.
Sprogis szybkim ruchem wyjął z kieszeni podłużne pudełko niklowe i małą flaszkę.
Rozejrzał się wokół.
Wszyscy spali, zmożeni nadmiernie wypitym winem, nawet zezowaty baron Prangel przestał już dzwonić szklankami i spał, wygodnie oparłszy się czerwono-sinym policzkiem o wypchany łeb białego niedźwiedzia.
Ostrożnie usiadłszy na sofie, malarz otworzył pudełko, lecz natychmiast ukrył je pośpiesznie pod