Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dotykały gardła i piersi Panina, spokojnie unoszącej sztywny, biały gors koszuli.
W tym ostrym wzroku czaiła się jednak myśl, zimna i jak gdyby skamieniała w najwyższym skupieniu. Ponurą namiętnością przysięgi straszliwej, okrucieństwem ekstazy, wchłoniętej przez krew, mięśnie i rozum, szkliły się oczy Sprogisa. Nie mózgiem już, lecz wzrokiem raczej pochwytywał myśl nieodstępną od dawna, niby ze stali wykutą. Tkwiła przed nim jak gdyby odwieczna stela, w którą prawodawca nieznany ostrzem swej męki palącej, zwątpienia gorzkiego, wzlotów zuchwałych i upadków rozpaczliwych wrzeźbił słowa niezmiennego wyroku. Sprogis widział przed sobą to pismo nocy nieprzespanych i miotań ducha, czytał je, powtarzając bezdźwięcznie:
— Jesteś wyższy ode mnie jasnością i pogodą niczym niezatrutej duszy, boś nie dotknął ziemi. Słyszysz i widzisz to, co ponad nią istnieje, co żyje w głębi twojej istoty. Głuchy jesteś na bluźnierstwa i skowyt rozpaczy ludzkiej, na ciężki oddech dążącego do lepszej ziemskiej doli człowieka, ślepy na wszystko, czym w trosce żyje ziemia. Dlatego zwyciężyłeś mnie — jej syna. Obudziłeś w ludziach chęć do niedoścignionych marzeń, a oni zamknęli oczy na mój obraz, — obraz nędzy człowieczej. Wołasz ich do słońca, a ci szaleńcy poszli za tobą! Zgubiłeś mnie!... zabiłeś!... Ma się stać zemsta za ten mord podstępny, za twoją potężną namową dokonany rękami ludzi ziemi i nędzy.
Znał na pamięć każdy wyraz tego wyroku, lecz nawet w tej chwili, w duszy jego, niby głos sumienia, rozległ się szept gorący: