Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żyliśmy się o butelkę szampana! Romku, musisz rozstrzygnąć nasz spór!
Sprogis śmiejąc się podszedł do Panina. Ten nagle drgnął i z trudem usiadł, z przestrachem wpatrując się w szyderczą, roześmianą twarz malarza.
— Tam? Za piecem?... Koło kotary? — bełkotał, zwlekając z odpowiedzią.
— Tam, za piecem, koło kotary! — powtórzył z naciskiem Sprogis i zmrużył kurczące mu się powieki.
— Tam... istotnie... wisiały obrazy... — szepnął książę, zasłaniając twarz rękami jak gdyby oczekując ciosu.
— Dlaczegożeś je zdjął i zeszpecił całą ścianę? — coraz groźniej i natarczywiej już dopytywał Sprogis.
— Były to... nieudane szkice... — wybełkotał Panin.
— Twoje własne, czy kogoś innego? — nastawał Łotysz, z pogardą patrząc na księcia.
Ton jego głosu przesączył się przez otumaniony winem mózg i dotarł do świadomości Panina.
W jednej chwili zrzucił z siebie władzę alkoholu, wyprostował się i, wstając, odparł spokojnie już, z dobrotliwym uśmiechem kładąc dłoń na ramieniu Sprogisa:
— Te płótna należały do mnie, Wiliumsie, mógłbym więc uczynić z nimi wszystko, co bym zechciał!
— Mógłbyś je naprzykład spalić? — spytał malarz, zaciskając szczęki.
— Z całym spokojem! — padła odpowiedź. — Są moją własnością, a w dodatku nie miały szcze-