Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

barona Prangla, którego Roman także zabierał na dalekie wycieczki łódką lub powozem. Nie mógłby zresztą nie poznać go, bo baron miał na prawym policzku dużą czerwono-siną plamę.
Chwilami majaczyły przed Lejtanem podkrążone oczy księcia i ciemne cienie wokoło jego ust...
W fotelu koło marmurowego posągu Prometeusza siedział Sprogis. Obierając pomarańczę opowiadał coś Milutinowi i z głośnym śmiechem wskazywał oczami na ścianę.
Książę pił na umór.
Leżał na sofie z założonymi za głowę rękami; od czasu do czasu sięgał po szklankę, stojącą na małym, arabskim stoliku.
Posłyszał śmiech Sprogisa i zwracając w jego stronę zamglone oczy, spytał leniwym głosem:
— Bawisz się, Wiliumsie? Cieszy... mnie, że... nareszcie jesteś wesoły...
— Dziękuję! — odkrzyknął nienaturalnie wysokim głosem Sprogis. — Istotnie bawię się... Założyłem się właśnie z hrabią...
— O co? — spytał huzar, pyknąwszy fajeczkę i jednym łykiem wlewając do gardła szklankę ponczu.
— Spostrzegliśmy na ścianie zwykłe żelazne gwoździe... Te brzydkie bretnale tkwią bez użytku i szpecą piękną tapetę... Na ten temat zaczęliśmy snuć przypuszczenia... Hrabia twierdzi, że Romek wiesza na nich palety, ja zaś dowodzę, że musiały na nich wisieć cztery obrazy bez ram... Jestem widocznie urodzonym Sherlockiem Holmesem, bo spostrzegłem świeże zadraśnięcia na ścianie... Zało-