Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Około 11-ej, już po kawie, koniaku i likierach młody książę zaprosił swoich gości do pracowni. Oprócz Sprogisa i Lejtana było tam jeszcze czterech najbliższych przyjaciół Romana.
W pracowni rzęsiście oświetlonej i przybranej kwiatami stał okrągły stół, a na nim kosze z owocami i dwie duże wazy — jedna srebrna, w której płonął bladym, niebieskim płomieniem poncz z kawałkiem topniejącego w ogniu cukru, umieszczonym na dwóch skrzyżowanych klingach szpad, druga — kryształowa. Stała ona na bryle lodu, włożonego do głębokiej żardiniery. Różowy, perlący się pęcherzykami gazu płyn wywołał zachwyt wśród gości.
— Hurra! — krzyknęli. — Szampan i to jaki! „Montebello rose“! Cóż to za nektar boski!
Siedzieli w wygodnych fotelach lub na pół leżeli na otomanach popijając gorący poncz, śmiali się, dowcipkowali; jeden z gości — oficer huzarów śpiewał frywolne piosenki francuskie.
Lejtan, chociaż podpity, czuł wyraźnie niewytłumaczony niepokój i lęk; mrużąc klejące się powieki dostrzegał niby przez mgłę twarze ucztujących.
Wszystkie one stały się podobne do siebie; rozróżniał je tylko przypadkowo.
Poznawał Milutina, bo ten nabijał sobie usta czerwonymi truskawkami; biała fajeczka z wyrzeźbioną realistyczną grupą nimfy i satyra, złączonych w miłosnym uścisku wskazywała, że się znajduje w ustach huzara-śpiewaka, a ciągle połyskujący monokl zdobił oko sekretarza londyńskiej ambasady. Poznawał też dawnego znajomego