Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gólnej wartości, jak każdy poryw na rzeczy niedoścignione.
I nagle, zaciskając pięści, krzyknął przeraźliwie:
— Właśnie teraz spalę je... Spalę! Spalę!
Pohamował się i wybuchnął nieszczerym śmiechem, wołając:
— Precz z ponczem! Nalejcie sobie szampana!
Po chwili, trzymając szklanki, w których perliło się i lekko pieniło szlachetne wino, goście otoczyli stół, na który wydźwignął się książę Panin. Długo wpatrywał się w przyjaciół, zatrzymując wzrok na każdej twarzy z osobna, a wbiwszy nieprzytomny wzrok w zmrużone oczy Sprogisa, zaczął mówić nietrzeźwym, niewyraźnym głosem, tracąc co chwila wątek myśli i szukając słów:
— Różowy szampan... nektar... Nie!... nie tak!... Być może, po raz ostatni... ostatni jesteśmy razem... Wkrótce wyjadę... Co? O czym mówiłem? Ach, te obrazy... do mnie należą, tylko do mnie... Tak! Wyjadę.. może na zawsze.. Ciasno mi tu jest i... zimno! Gdy odjadę... nie zapomnijcie o Romanie Paninie... Pamiętajcie, com mówił... Słońce to nie tylko planeta... to — symbol najwyższy!
Mowę księcia przerwał brutalny śmiech Sprogisa, a potem rozległ się jego głos:
— Nie czas na filozofię i przepowiednie wyroczni delfickiej... książę! — Nie czas!... Przysłowie powiada, że co pijany ma na języku, to trzeźwy ma w myśli. Powiem zatem, co myślę... Nie masz prawa mówić o jakimś tam niedosiężnym pięknie i prawdzie, gdy sam, idąc po ziemi, tratujesz żywe istoty — trawę, chrabąszcze... ludzi nawet — zrozum — ludzi, którym swoim bajaniem