Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wszyscy jesteśmy chorzy... Ty... Sprogis... i ja...
Lejtan spojrzał na niego ze zdumieniem i niepokojem.
Towarzystwo śmiało się głośno z powodu opowiedzianego przez hrabiego Milutina drastycznego wypadku z pewnym dyplomatą.
Nikt nie zwracał uwagi na młodego księcia i jego sąsiada, więc Panin pochylił się ku Ernestowi bliżej i rzekł półgłosem, dobitnie rozdzielając słowa:
— Spowodowałem chorobę Sprogisa... zmuszając go do porwania się na rzeczy, dla niego tak niedoścignione, jak dla ryby — życie w szampanie... On zaś w tym porywie rozpętał w sobie taką moc żywiołową a niebezpieczną dla mnie, że pod jej brzemieniem mrok i burza ogarnęły nasz świat duchowy!... Jestem chory... bardzo chory!... Ty zaś, Promyczku, wydajesz mi się kryształową wazą pomiędzy dwoma mknącymi w różne strony głazami!... Czy zawadzą one o ciebie, potrącą i zdruzgocą, czy też ominą i odbiegną od siebie daleko, aby się już nigdy nie spotkać... tego przewidzieć nie mogę... Ty jednak czujesz nadciągające i groźne niebezpieczeństwo, wiszące nad tobą jak zmora, i dlatego też jesteś chory i biedny, mój mały Promyczku...
— Romanie, cóż się to dzieje?... — wyjąkał Lejtan z jakąś gryzącą rozpaczą w głosie, z trudem powstrzymując się od łez.
Panin uśmiechnął się smutno i odparł natychmiast:
— Prawo natury, mój drogi Erneście, prawo natury! Mocarni samotnicy zawadzają sobie wza-