Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

piersi oraczy bunt... bunt, ekscelencjo! Czyż nie tak, drogi mój Romanie?
Panin opuścił oczy i po chwili odpowiedział cichym, lecz twardym głosem:
— Mam inny podział dla ludzkości... Ja — Panin i ty — Sprogis jesteśmy w jednej kategorii...
— Zaszczytne, lecz niezrozumiałe dla mnie... — zaśmiał się Wiliums i z jakąś bezczelną zuchwałością patrzał na księcia.
W tej samej chwili do salonu wszedł majordom i zaprosił towarzystwo do stołu.
Obiad trwał długo i mijał w wesołym nastroju, gdyż jeden z przyjaciół Romana — hrabia Milutin i stary Panin, umiejący zaskarbić sobie serce monarchy sztuką bawienia, rozruszali wszystkich opowiadając anegdoty, imitując znane osobistości i dowcipnie plotkując.
Sprogis podtrzymywał ogólny nastrój, przytaczając komiczne epizody i wypadki z życia malarzy, panujące na Łotwie ucieszne obyczaje i zabawne zajścia pomiędzy władzami, a nie mówiącymi po rosyjsku Łotyszami.
Lejtan był milczący i nie mógł jeść, a coraz wyraźniejszy i nieznośny strach zaciskał mu gardło i tamował oddech.
Roman siedzący obok niego spostrzegł nastrój przyjaciela i szepnął do niego:
— Źle ci jest, mój mały... kochany Promyczku?
Ernest zmieszał się i odpowiedział:
— Od kilku już dni rzeczywiście czuję się marnie... Zapewne, jestem chory...
Panin pochylił się nad talerzem i mruknął: