Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Panin milczał, bo jakiś starzec o dostojnym obliczu i długich, siwych bokobrodach zaczął analizować obraz Sprogisa.
— Uważam utwór pana za wysoce chrześcijański! Sam Bóg ustalił podział ludzkości na pracujących i korzystających z ich pracy. W swego oracza wcielił pan gigantyczną wprost potęgę niezłomnego przekonania o przeznaczeniu klasy, przez Boga i naturę skazanej na życie w mozolnej pracy mięśni...
— Jak jego koń, z pochylonym ku ziemi łbem i szerokim, wyprężonym zadem... — dorzucił Sprogis, a lekki skurcz zwęził mu jedno oko.
— Zupełnie tak samo!... — przytaknął dostojnik.
— Bezmyślnie? — syknął malarz.
— Prawie, bo praca stała się nawyknieniem, niemal fizyczną koniecznością, zastępując lub nawet zabijając pewne naturalne, zdawałoby się, odruchy psychiczne, na przykład — bunt przeciwko trwającemu tak długo i na pozór niesprawiedliwemu podziałowi ludzkości na...
Stary jegomość urwał, zapalając cygaro, z czego natychmiast skorzystał malarz i dokończył jego myśl:
— Bunt przeciwko podziałowi na tych, co, ciężko dysząc, cuchnąc potem, nawozem końskim i zgnilizną ziemi, napierają z ostrym, nie znającym miłosierdzia lemieszem na oślepiające ich, palące słońce, i na tych, którzy słońce to, jako bogowie pogańscy, obrali miejscem swych rozkoszy, zachwytów i... hymnów delfickich, drażniących, jak szyderstwo, rozniecających w strudzonej