Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie, jak gdyby spowodowane ciężką chorobą lub szeregiem nieprzespanych nocy; promienne, szafirowe oczy ściemniały, gdyż źrenice niebywale się rozszerzyły. Książę wpatrywał się w plecy Sprogisa, siedzącego tyłem do niego.
Lejtanowi zdawało się, że dostaje pomieszania zmysłów lub że śpi, a jakaś zmora przygniata mu mózg i pierś. Zawsze spokojna, estetycznie niedbała postać księcia zdradzała wahanie, w rysach twarzy i w oczach — czaiła się zdławiona niechęć, a kto wie — może nawet nienawiść. Marszcząc czoło i pocierając ręce, jak gdyby tym ruchem chciał je rozgrzać i nadać zwykłą miękkość, Panin wyciągnął dłoń do Sprogisa.
— Wiliumsie — rzekł nieswoim, suchym głosem — masz zupełną słuszność! Daliśmy dwa krańce poglądu na to co jest najpotężniejsze na ziemi... Dążenie do słońca, które wynagradza za to miłościwie i hojnie, i niemal nienawiść do niedosiężnej gwiazdy, która stała się straszliwą pobudką do bezmiaru pracy. Słońce swym światłem i skwarem oślepia i dręczy człowieka w znoju jego codziennej orki na zarastającym chwastami ugorze ziemskim!
Rozpaczliwe dysonanse, zgrzytliwe i syczące szmery odezwały się w zwykle dźwięcznym głosie młodego Panina.
Sprogis zwrócił ku niemu twarz, wykrzywioną paroksyzmem niemego śmiechu, wbił w jego źrenice swe bezbarwne oczy, mimo pozornej wesołości bardziej niż zwykle ponure i ostre.
— No — właśnie, właśnie! — zawołał wreszcie szyderczo. — Dobrześ to wszystko zrozumiał, Romanie!