Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie wątpiłem o wyniku jury, proszę państwa! Jakżeż można było czegoś innego się spodziewać? Roman jest wprost genialnym odtwórcą słońca, jego przejawów i wpływów na człowieka! Wspólnie z nim pokazaliśmy dwa bieguny słonecznego mitu. On — cud słońca, ja cud — człowieka! Oto, wszakże nam chodziło, Romku? Czyż nie ściśle zrozumiałem ciebie?
Panin, trochę zmieszany i blady, potwierdził to, podejrzliwie błysnąwszy oczyma w stronę Sprogisa. On też nigdy nie widział go takim rozbawionym i spokojnym. Nie mógł ani na chwilę przypuścić, żeby ten zacięty, nieufny i skryty człowiek zmienił się tak raptownie. Że wesołość i swoboda Wiliumsa nie były szczere, pod tym względem nie miał złudzeń; zresztą od razu spostrzegł jakieś dziwne błyski w jego oczach, a nie uszedł też jego uwadze skurcz warg — przelotny, krótki, jak błysk stali, a tak jednak silny, że odsłaniał mu zęby aż do dziąseł.
Strach, nie wiadomo dlaczego, zrywający się nagle, zmuszał go do uświadomienia sobie każdym nerwem nasuwającej się zgrozy nieprzewidzianych a jednocześnie nieuniknionych wypadków, kiedy to nic już, nawet szczęśliwy traf, nie jest w stanie oddalić ich straszliwych następstw.
Ten sam strach — ciężki, męczący ogarnął także Ernesta Lejtana. Obejrzał się i spojrzał na księcia Romana.
Coś dziwnego uderzyło w nim studenta.
Panin zmienił się do niepoznania.
Bladość okrywała jego piękną twarz, na której pod oczami i koło ust kładły się niebieskawe cie-