Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Z ciężkim sercem i trwogą, ociągając się i wzdychając ubierał się Lejtan, czując nieopuszczające go wrażenie wewnętrznego zimna.
Opanowała go nagle ostra potrzeba modlitwy, lecz słowa jej nie przychodziły mu na pamięć; myśli mknęły w szalonym wirze, wikłały się i znikały, jak gdyby ulatniając się bez śladu i pozostawiając po sobie tępy, niepokojący ból i wyrzut sumienia.
O godzinie 8-ej wchodził już do pałacyku Paninów.
W salonie zastał Sprogisa i spojrzawszy nań zdziwił się niewymownie. Malarz w smokingu, ogolony i starannie uczesany, bawił rozmową generałową — matkę Romana, która wyniosłym, lecz uprzejmym zarazem uśmiechem powitała Ernesta, mówiąc do niego:
— Poznaję pana, monsieur Lejtan, mówił mi już o panu mój syn, książę Roman. O, doskonałe wynalazł on dla pana przezwisko — „Promyczek“! Miał zupełną słuszność! Zupełną!!
Ernest uśmiechnął się, przezwyciężając dziwny nastrój męczącej trwogi, której pozbyć się nie mógł.
Sprogis natomiast był w wybornym humorze. Sypał kalamburami i bez żadnego wysiłku zgromadził koło siebie całe towarzystwo — jakichś nader dostojnych członków rady państwa, marszałka dworu i trzy, dość już wiekowe damy — sztywne i małomówne. Lejtan z podziwem patrzał na malarza, bo ten, śmiejąc się swobodnie i szczerze (takiego śmiechu Ernest nigdy nie słyszał u swego ponurego i surowego zawsze przyjaciela), mówił: