Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ponury obraz... — szepnęła Manon.
Lejtan potrząsnął głową i zawołał:
— A, tak — z początku ponury! Lecz to na prawym planie, na lewym zaś galeria się rozszerza i rozjaśnia od promieni słonecznych, wpadających przez jej wylot! Widać tam część placu klasztornego... Tłum, barwny, kipiący ruchem i życiem, skąpany w powodzi słońca, skrzące się złote kopuły świątyń; olbrzymie korony kasztanów; gorące plamy świetlne na trawniku i żółtym piasku, w którym grzebią się rozbawione, roześmiane dzieci! Mam już ten obraz w oczach, sercu i w palcach... Będzie wspaniały, musi być wspaniały, bo Manon będzie patrzyła na niego; wystawię go na dorocznym popisie, i sprzedam... pewnemu kupcowi w Kostromie, amatorowi widoków klasztornych! Wytrząsnę mu furę pieniędzy z kabzy... Nosi on zawsze przy sobie paczki storublówek, owinięte w zatłuszczony papier...
Lejtan był tak podniecony i szczęśliwy, że zupełnie zapomniał o późnej godzinie i dopiero, gdy zegar wybił drugą, nagle się zasmucił.
— Boże, jakież to przykre! Muszę już odejść... Późno, strasznie późno!
Jak gdyby oprzytomniał i spoglądając na obie panie szepnął:
— Mówiłem tylko ja dotychczas i budowałem piękny pałac swoich najtajniejszych, po raz pierwszy wypowiedzianych marzeń, a panie nic mi jeszcze nie powiedziały, chociaż od tego zależy moje szczęście, spokój i całe życie obecnie!...
Pani Brissac położyła mu rękę na ramieniu i rzekła: