Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Podniósł oczy na ściany. Na jednej, nad otomaną wisiał olejny obraz, przedstawiający nagiego chłopaka, w pełnym słońcu przyglądającego się swemu odbiciu w wartkim prądzie strumyka. Obraz nie miał podpisu autora, lecz Sprogis nie wątpił, że malował go książę, — ta sama rozszalała paleta słoneczna, którą znał już z przedstawionych Akademii obowiązujących szkiców rywala, ten sam niebywały przepych świetlnych efektów, śmiałych do zuchwalstwa.
Szedł już ku drzwiom, aby zgasić lampy i wyjść niespostrzeżenie, gdy nagle wzrok jego padł na wąską część ściany, pomiędzy kotarą a piecem. Światło lamp nie docierało tu w całej pełni, więc ściana tonęła w cieniu narożnika pieca i grubych zwojów draperii.
Cztery barwne plamy obrazów majaczyły w panującym tu zmroku.
Sprogis stanął jak wryty i wydał bolesny jęk.
Poznał wszystkie cztery warianty swego mitu łotewskiego. Wisiały bez ram na wbitych w ścianę gwoździach. Umieszczono je w nieładzie, nie w kolejności ich powstawania. Malarz szybkim krokiem przeszedł do stalug i przekonał się, że z tego miejsca Panin nie mógł widzieć dobrze obrazów, umieszczonych pod nieodpowiednim kątem; to samo skonstatował, usiadłszy na sofie.
Zgasił lampy i upadł na fotel.
Siedział, zwiesiwszy głowę na ręce, oparte na kolanach, i na razie o niczym nie myślał.
W głowie czuł chaos i burzę.
— Pijany jestem i przywidziało mi się... —