Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zeusa. Zuchwałym buntem swoim Prometeusz porwał innych śmiałków, lecz ci nie doszli, a wychudłe, żałosne ciała ich, jak wiechy ponure, znaczyły drogę triumfującego zwycięzcy. Tytan w ekstatycznym zachwycie schodził z Olimpu, patrząc gdzieś na ukryte w głębokich dolinach osiedla ludzkie i nie widząc, że w pędzie swoim tratuje ludzi, pozostawiając poza sobą ich zmiażdżone ciała, wtłoczone w ziemię i piarg...
Sprogis zbliżył się do rzeźby i na fryzie ołtarza odczytał napis, wystylizowany w typie najstarszych run:
— Tobie, Prometeuszu, w miłosierdziu i odwadze nieziemskiej niosącemu śmierć!
Malarz długo stał nieruchomy i ponuro patrząc na ten blok sypiący tysiącami skier i połysków myślał.
Z trudem oderwał wzrok od alegorycznej rzeźby i obejrzał się po pracowni.
Przed oszkloną ścianą, do połowy ukryte za zasuniętą draperią widniały stalugi. Sprogis nigdy nie widział podobnych. Przypominały raczej rosyjskie narożne bożnice, w których zazwyczaj przechowywano obrazy święte i inne przedmioty kultu, tylko ta ciężka, mahoniowa szafa na ruchomym postumencie, z półką na palety i kasetkę z farbami, miała zasuwającą się żaluzję, podobną do tych, w które zwykle zaopatrzone bywają amerykańskie biurka. Malarz spróbował podnieść ją, lecz przekonał się, że była zamknięta na klucz.
— Dlaczego taką tajemnicą otacza Panin swoją pracę? Kogo obawia się i z jakiego powodu? — miotać się poczęła zaniepokojona nagle myśl.