Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się stojąca w rogu lampa pod fioletowym abażurem. W zmroku ledwie się znaczyły kontury szerokiej otomany, zarzuconej wzorzystymi poduszkami, a przed nią — na posadzce skóra olbrzymiego białego niedźwiedzia, niskie, wygodne fotele i małe stoliki arabskie, czarne, inkrustowane kością. Przy innej ścianie bielała jakaś jasna bryła, prawie tonąca w mroku.
Sprogis, zaciskając zęby, z rozpaczliwą odwagą, jak gdyby szedł na niechybną śmierć, przekręcił namacany przy drzwiach kontakt. Pracownia rozświetliła się tak jaskrawo, że malarz drgnął i oczy ręką przysłonił. Spod złożonej daszkiem dłoni spojrzał w stronę bielejącej plamy. Był to blok marmuru kararyjskiego, który skrzył się teraz w świetle lamp. Dziki, zdawało się, złom śnieżnobiałego kamienia, miał jednak formę, nadaną mu dłutem rzeźbiarza, a naśladującą kształty druidycznych ołtarzy, odnajdywanych po leśnych uroczyskach i na szczytach gór. Na marmurowym odłamie jakiś niezawodnie wielki artysta umieścił symboliczną rzeźbę — natchnioną, porwaną wielką ideą figurę Prometeusza, o rysach księcia Romana Panina. Tytan obydwiema rękami trzymał nad głową płonącą pochodnię. W napiętych mięśniach, w rozwiewie języków płomieni, w nieuchwytnych skrótach bioder i wygięciu stóp wyrażony został przez rzeźbiarza ruch zstępowania z wyżyn.
Przyjrzawszy się baczniej Sprogis zrozumiał, że Tytan dotknął już ziemi, bo tam i sam sterczały ostre odłamki kamieni, złamane pnie drzew i badyle krzewów. Prometeusz przynosił ze szczytu Olimpu ogień, odebrany ludziom przez gniewnego