Przejdź do zawartości

Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rynarza, palmę pierwszeństwa? Przyjdźże, nieznany sędzio, rozstrzygnij ten spór, stanowiący o wszystkim, co jest najdroższe i najważniejsze w życiu!
Serce kołatać mu zaczęło, jak gdyby z nizin głębokich jednym tchem wbiegł na szczyt podniebny; krew tętniła przepełniając wszystkie żyły, tak, że czuł łamiący ból w skroniach. Ścisnął głowę rękami i oczy przymknął. Wydało mu się nagle, że runął do otchłani bez dna i że ten lot szalony trwa już wieki całe, że nie ma początku i nigdy nie będzie miał końca.
— Wzloty i upadki... Wzloty i upadki... — szeptał. — Przeklęte dziedzictwo!
Zaklął i odsłoniwszy twarz obejrzał się. Spostrzegł przechodzącego lokaja z tacą, na której stały szerokie i płaskie patery z perlącym się szampanem.
— Pić!... — wyrzęził i zatrzymawszy zdumionego kamerdynera wypił jeden po drugim dwa kubki zimnego wina.
Wyszedł z sali i znalazłszy się w bibliotece przypomniał sobie, że stąd właśnie wchodził na drugie piętro, gdzie mieściła się pracownia Panina.
Jak gdyby kierowany jakąś zewnętrzną siłą, szedł, nie myląc drogi, aż zatrzymał się przed drzwiami. Wpatrywał się w jasne, lakierowane deski, starając się przebić je wzrokiem i zajrzeć do środka pracowni. Dlaczego to czynił, co go tu pociągało? — o tym nie myślał i nie wiedział. Nie zdając sobie sprawy, co robi, nacisnął klamkę. Drzwi bez szmeru uchyliły się natychmiast. W olbrzymiej pracowni o oszklonej ścianie paliła