Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mruknął i jednym skokiem znalazł się przy drzwiach, znowu zapalając wszystkie lampy.
Jęknął, zaskowytał z jakąś dziką rozpaczą, ujrzał bowiem krwawo czerwone wnętrze łaźni łotewskiej, rozchichotanego biesa, boginki, duchy, majaczące spod ław, i nagie, roznamiętnione ciała kobiet. Dalej — rozświetlone mity, pozbawione uroku i tajemnicy — jeden, drugi, na koniec ostatni — słoneczny orkan, tworzący nowy, czarodziejski mit, pełen zgrozy, bo w świetle siły niezwykłej rodziły się zjawy potworne, mamidła wzburzonej wyobraźni.
Zgasił żyrandol i lampę, palącą się w rogu.
Siedział długo, zaczajony w mroku, nasłuchując bez myśli i szeroko rozwartymi oczyma wpatrując się w ciemność, gdzie mętną plamą występowały nieco jaśniejsze drzwi.
Posłyszawszy czyjeś kroki na korytarzu, zerwał się i stanął przy wejściu za kotarą. W jeden zwał mięśni stężało jego wyprężone, drapieżnie pochylone ciało, a oczy wpiły się w połyskujący brąz klamki. Kroki zbliżały się, zagłuszone miękkim chodnikiem. Sprogis wyciągnął ręce, a zakrzywione palce ich drżały, kurcząc się gwałtownie.
Ktoś przeszedł koło drzwi i wkrótce odgłosy kroków zamarły w głębi domu.
Sprogis usiadł znowu i czekał. Nic już nie czuł i nie słyszał. Czekał namiętnie, nie wiedząc, po co to czyni i co zajdzie w tej ciemnej pracowni, gdy nastanie chwila upragniona całym kompleksem jego nerwów i mięśni, niezależnych już od woli, bo własnymi odtąd miały się kierować odruchami.