Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

trząc na Ernesta zaczęła szeptać z trwożnym wyrazem w oczach:
— Niech pan ucieka... ucieka od tych ludzi — księcia i Sprogisa! Niech pan wystrzega się ich!
— Strzec się Sprogisa? — zawołał prawie oburzony Lejtan.
— Tak! — szepnęła. — Wiem o czymś, co mi się wydaje potwornym, równym zbrodni. Nie mogę o tym powiedzieć panu ani nikomu. Nie chciałabym jednak, aby pan ucierpiał w jakikolwiek sposób... Tymczasem mam głębokie przeświadczenie, że bliski stosunek pana do tych ludzi jest niebezpieczny.
— Cóż może mnie spotkać od nich? — pytał zdumionym i niespokojnym głosem.
— Nie wiem! — odparła. — A teraz muszę już pana pożegnać. Jestem w domu.
Lejtan złożył ręce błagalnie.
Zrozumiała ten ruch i rzekła:
— Chciałabym ostrzec pana przed niebezpieczeństwem, ochronić od czegoś, co panu zagraża. Ile razy pan zechce... poradzić się mnie, — to proszę! O tej porze codziennie wracam tą drogą. Możemy się więc spotkać...
— Dziękuję pani! — szepnął gorąco. — Niech pani, broń Boże, nie podejrzewa mnie o coś złego! Jest pani dla mnie jak święta Cecylia dla niewinnie skazanych na śmierć chrześcijan!
— Proszę tak nie mówić — upomniała go z wymówką. — Brzmi to jak bluźnierstwo i... przeraża mnie nawet mimo woli...
Kiwnęła mu główką i znikła w bramie.