Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Cudna! — odpowiedział poważnie i szczerze. — Gdym ją ujrzał, — słońce wstąpiło we mnie!
Książę skrzywił usta pogardliwie i szepnął niemal z nienawiścią:
— Poznajecie słońce przez kobiety, wy — robaki!
Skinął mu ręką i wbiegł na schody.
Lejtan czekał na rogu ulicy. W kwadrans potem spostrzegł Manon, wychodzącą z pałacyku. Szli obok siebie, nic nie mówiąc.
— Nie mogę zrozumieć, co pana wiąże z księciem Romanem? — przerwała milczenie panienka.
— Przyjaźń, która się zaczęła, prawdę powiedziawszy, przypadkowo... przy winie... — odparł.
— Czy pan jest takim samym przyjacielem Sprogisa, tego oryginalnego i podobno wybitnego malarza? — zadała nowe pytanie.
— O nie! To — inna sprawa! Pochodzę z jednego z nim miasta i przeżyliśmy razem ciężkie, marne czasy. Zawdzięczam Sprogisowi dużo, a kto wie — być może nawet życie... Żeby wyratować mnie, obłożnie wtedy chorego, — sprzedał za byle co swój piękny obraz... — odpowiedział z westchnieniem, uśmiechając się rzewnie.
— Czy Sprogis jest również przyjacielem księcia?
Lejtan zawahał się chwilę i odparł niepewnym głosem:
— Myślę, że... tak. Sprogis w każdym razie wysoko ceni geniusz Romana...
Nie pytała już więcej o nic. Lejtan nie przerwał jej milczenia. Manon nagle zatrzymała się i pa-