Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie możemy strzelać, kapitanie! — krzyknął mały wąsaty Niemiec.
Nilsen wyjrzał z rowu i wybiegł na równinę.
Banda Cepa zwarła się z napadającymi i zmięszała się z nimi. Wprawni w bójkach przyjaciele Rudego Szczura szerzyli zniszczenie w szeregach napastującej bandy. Do nich się przyłączył wkrótce Nilsen i swemi mocarnemi rękami zaczął porywać ludzi niby wilk bezbronne jagnięta. Za nim postępowali milczący, spokojni Anglicy, rozbijając pięściami szczęki i nosy.
Nilsen spostrzegł w szeregach nieprzyjaciół kryjącego się szamana, utorował sobie drogę przez skotłowany, szamocący się tłum i, schwyciwszy go wpoprzek ciała, z rozmachem grzmotnął o kamień. Olaf Nilsen przypomniał sobie dawne czasy straszliwych bójek i prawdziwych potyczek po szynkach i w portach ze strażą celną i policją, gdy się trudnił przemycaniem towarów zakazanych. Oczy mu płonęły, wysoko podniosła się pierś i potężne ramiona wznosiły się i opadały, zbijając przeciwników z nóg.
Po godzinie bitwy napastnicy zaczęli podnosić ręce i skamłać o litość.
Około pięćdziesięciu ciężko rannych i zabitych zaległo pole bitwy. Wśród nich znaleziono zgiętego w kabłąk Szkarłatnego Pedro i dwóch robotników posłanych na „Witezia“ przez Miguela.
— Co będziemy robili, kapitanie, z tą hołotą? — z ciekawością pytał Cep, zręcznie związując ręce jeńcom.
— Odprowadźcie ich do obozu Samojedów i powiedźcie, aby strzegli ich do rana — odparł Nilsen. — Muszę się namyślić.