Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Decyzja — krótka!... — mruknął Cep. — Mamy sznury, a dokoła sporo wysokich drzew. W okamgnieniu przystroimy nimi choinki, kapitanie! Kapitanie...
Nilsenowi błysnęły oczy złowrogo. Rada była dobra, bo się podobała Norwegowi. Już zamierzał zmienić początkowy rozkaz, gdy nagle wstał przed nim Pitt Hardful i z wyrzutem spojrzał na wzburzoną twarz kapitana.
— Odstawić ich do Samojedów... — powtórzył Nilsen.
— Macie, wisielcy, szczęście — zamruczał Cep i krzyknął:
— Marsz, naprzód!
Tłum jeńców pod eskortą zwycięzców ruszył ku samojedzkim czumom. Nilsen i Polacy ponieśli rannego Bezimiennego do swego obozu.
— Dziękuję wam, żeście uprzedzili nas o napadzie, — rzekł do niego kapitan. — Opowiedźcie, co się stało?
— Kapitanie — zaczął opowiadać Bezimienny — nie mogliśmy znieść waszej nieufności. Musieliśmy zrzucić z siebie wszelkie podejrzenie. Wytropiliśmy sprawcę zamachu na skład i doszliśmy do zasadzki tych nicponiów. Dali do nas kilka salw. Moi towarzysze padli, ja dostałem kulę w ramię, lecz zbiegłem... Jak widzicie, śród tych, którzy przybyli za radą Rudego Szczura na wasz statek, niema zdrajców! Wszyscy stanęli ramię w ramię z wami i tak będzie zawsze. Będzie tak dlatego, że wy i Biały Kapitan jesteście prawdziwymi ludźmi, nie burżujami, nie wyzyskiwaczami i zarozumiałymi świętoszkami, dlatego, że nie macie pogardy dla nas i nie boicie się nas...