Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rozległ się pojedyńczy strzał, a herszt, rozłożywszy ręce, padł nawznak.
— Bij! Bij! — wrzasnął tłum i zaczął biec ku okopowi.
Wzdłuż nasypu rowu przeleciała ognista wstęga wystrzałów i kilku napastników pozostało na ziemi. Jednak tłum był liczny, więc mógłby wkrótce zalać broniący kotliny okop, lecz w tej chwili ztyłu rozległy się groźne krzyki i przekleństwa.
To ruszyła do walki banda Cepa.
Napastujący tłum w popłochu zaczął się ustawiać przeciwko nowemu nieprzyjacielowi, rażony salwami ludzi Nilsena. Spostrzegłszy zamieszanie bandy i przychodzący z pomocą oddział robotników, Nilsen jednym skokiem przesadził nasyp, podbiegł do najbliższego rannego i, uniósłszy go, wraz z nim wskoczył do rowu.
— Coście za ludzie? — badał jeńca, przykładając mu lufę do piersi.
— Różni — odparł ranny? — wolni kozacy, wypuszczeni z więzień aresztanci, zbiegli robotnicy z kopalni złota na Lenie[1].
— Żołnierzy i policji wśród was niema? — dopytywał kapitan.
— Niema! My wolni ludzie... — odpowiedział jeniec.
— Wolni bandyci? — poprawił go Norweg.
— Chcieliśmy zarobić, bo nasz człowiek doniósł, że macie dużo złota. Chciał je porwać, lecz go spłoszono. Wtedy ruszyliśmy kupą...
— Leż spokojnie... — mruknął kapitan, ogłuszając go uderzeniem pięści, i zawołał do swoich ludzi:

— Teraz możemy bić ich jak zajęcy! Ognia!

  1. Rzeka Lena, słynąca z bogatych pokładów złota.