Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Rozumiem teraz!... — szepnął Puhacz, uszczypnąwszy Cepa w ramię.
— Napoleon! — odpowiedział Francuz chełpliwie, cicho uderzając się w czoło. — Ja im tu taki Most Arkolski urządzę, że o wszystkiem zapomną nazawsze, mój bratku. Tylko nie pokpijcie sprawy, wy — ciury!
— Stul gębę, Napoleonie! — syknął Szkarłatny Pedro i, zatknąwszy za pas siekierę, zaczął próbować ostrza „nawachi“[1], z którą nigdy się nie rozstawał.
Umilkli, bo z rowu rozległ się donośny i groźny głos Olafa Nilsena:
— Stój! Kto idzie?
Tłum zatrzymał się.
— Odpowiemy ci, gdy będziesz stał pod szubienicą! — rozległy się krzyki.
— Czego od nas chcecie? — padło nowe pytanie. — Nie pragniemy rozlewu krwi!
— A pewno! — krzyczano ze śmiechem z szeregów napastników. — Nie nasza, lecz wasza poleje się krew!
— No, no, pyskaczu! — szepnął Szkarłatny Pedro. — Moja w tem głowa, żeby ci ubyło posoki...
— Naprzód! — doniosła się komenda herszta napastników. — Bierzcie ich!
— Stój! — zawołał Nilsen i tyle siły było w jego ponurym głosie, że banda się znowu zatrzymała, jak wryta. — Czy to wasze ostatnie słowo?
— Nie! Masz odpowiedź! — wrzasnął herszt, wysuwając się naprzód i dając kilka strzałów w stronę rowu.

— Rynka, przemówcie do tego draba jego językiem! — powiedział niewidzialny za okopem kapitan.

  1. Nawacha — nóż hiszpański.