Przejdź do zawartości

Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z was stchórzył i oszczędza swoją skórę, za którą żaden kat centyma nie da, rozpłatam łeb, jak kloc drzewa. Przysięgam na „czerwoną wdowę“[1]!
Urwał nagle, bo od strony tubylczego obozu, utykając, biegł człowiek i krzyczał coś, czego z odległości nie można było zrozumieć. Człowiek padał i podnosił się. Za nim, coraz bardziej zbliżając się, sunęła zbita gromada ludzi. Co chwila z tłumu atakujących padały strzały, lecz w mamiącym pół zmroku chybiały biegnącego człowieka.
Jednak siły go opuściły, bo upadł raz jeszcze i już nie mógł się podnieść. Wtedy wydał przeciągły świst, którym, niby biczem, przeciął i smagnął powietrze.
— To sygnał Bezimiennego! — zawołał Cep i, wyskoczywszy ze swej kryjówki, dopadł słabnącego towarzysza, zarzucił go sobie na ramiona i oddał ludziom, siedzącym w rowie.
Sam zaś, nic nie mówiąc, pobiegł ku barakowi, skąd chyłkiem, sadząc przez rowy, rynsztoki i kamienie, dawną drogą dopadł kryjówki swego oddziału.
— Będzie robota! — szepnął, radośnie pocierając ręce. — Oj, będzie...
— Wielki czas! — burknął zgięty w kabłąk człowiek, którego banda z szacunkiem nazywała „Szkarłatnym Pedro“. — Nudno już w tej ciszy... Czas puścić trochę ciepłej posoki!
— A — a, stary zbóju! — cicho zaśmiał się Puhacz. — Będziesz miał używanie... Zaczekaj chwilę...
Tłum napastników zbliżył się o pięćdziesiąt kroków do rowu.

Banda Cepa pozostała na tyłach atakujących.

  1. Gilotyna.