Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Kapitanie! — zawołał Rynka. — Bez porozumienia się z wami uzbroiłem czterech naszych Niemców i dwóch Anglików. Są to sumienni ludzie i za dobre traktowanie ich pójdą za was w ogień...
— Zobaczymy! — mruknął kapitan. — Tymczasem musimy zająć dobre stanowiska dla obrony na wszelki wypadek...
— Strzelający ludzie dążą od południa... Natrafią na obóz tubylców... Nie wiemy, jak się zachowają Samojedzi — rozumował Rynka. — Musimy więc przygotować się do walki z tubylcami... Pomiędzy ich obozem, a naszym ciągnie się rów, wykopany przez nas dla stoku wody do jeziora... Będzie on służył nam jako szaniec i z niego będziemy odpierali nieprzyjaciół.
— Biegnijmy tam! — krzyknął Nilsen, zarzucając na ramię karabin.
Wkrótce w rowie wyciągnęli się pod komendą kapitana długim szeregiem Polacy i uzbrojeni przez Rynkę Niemcy i Anglicy.
Strzały ucichły, lecz wzmogło się ujadanie psów samojedzkich i stawało się coraz wyraźniejsze. Nikt nie wątpił, że cofają się przed nadchodzącymi ludźmi.
Strzały jednak obudziły śpiących w baraku ludzi nowej załogi.
Wypadli i nadsłuchiwali, a później pobiegli po Rynkę i zajrzeli do domku kapitana. Nie znalazłszy ich, zaczęli szukać i, ujrzawszy siedzących w rowie z karabinami, cicho się oddalili, zbierając się przy swoim baraku.
— Ta—a—k! — pisnął Puhacz. — Będzie bitwa... Chcą się bronić... Ale nam już nie dowierzają... Widzicie, co się stało?