Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/262

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nilsen siedział na progu swego domu i, zasłuchany w ciszę, myślą był daleko. Widział swego „Witezia“, płynącego wśród fal, słyszał cichy głos Elzy Tornwalsen i dobitne, spokojne słowa Białego Kapitana:
— Ani słowa więcej, Elzo, przyrzekłem Olafowi Nilsenowi, że wszystko będzie po dawnemu... Tak musi być, bo nie nastał czas... Jeszcze płyniemy daleko... daleko... i nie widzimy dotąd portu we mgle przyszłości...
Nagle Nilsen drgnął.
Jakiś obcy ciszy i nastrojowi jego duszy dźwięk wdarł mu się do mózgu.
Kapitan zaczął nadsłuchiwać...
— Pomylił mię słuch... — szepnął, lecz znowu podniósł głowę i słuchał z natężeniem. W obozie tubylców nagle zaczęły ujadać psy. Szczekały i podwywały wściekle. Widocznie usłyszały lub zwęszyły coś niezwykłego. Ujadanie oddalało się coraz bardziej i Nilsen zrozumiał, że psy ścigały wroga lub biegły na nieznane odgłosy.
I znowu obce dźwięki przeszyły ciszę. Teraz kapitan nie wątpił więcej. Gdzieś, jeszcze daleko, jeden po drugim buchnęły dwa strzały karabinowe, a po nich głucha, bezładna salwa.
Nilsen gwizdnął. Z baraku wybiegli uzbrojeni Polacy
— Czuwamy — rzekł, podchodząc, Rynka. — Słyszeliśmy strzały... Jacyś obcy ludzie dali ognia, to nie nasi, bo poszli bez broni...
Strzały rozlegały się coraz częściej i szybko się zbliżały.
— Trzeba się przygotować do obrony — rzekł Nilsen — mało nas... bo tamtym nie można dać do rąk karabinów... mogą użyć przeciwko nam, skoro już nie zatrzymali się przed grabieżą...