Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rozchodzące się pod ostrym kątem sznury dzikich gęsi, długie łańcuchy łabędzi i niezliczone gromady kaczek. Ptactwo przybywało na północ, aby w surowym kraju, obfitującym w pokarm, wychować najsilniejsze i najzdrowsze pokolenie.
Przemknęła prędko krótka wiosna północna, stopniał do reszty śnieżny całun, pobiegły z gór potoki, zazielenił się nanowo mech, okryły się brzozy i wierzby puszystemi młodemi liśćmi, tu i ówdzie dzwonić zaczęły komary i muchy, poszybował nad zieloną tundrą żółty motyl, taki obcy surowemu i smętnemu krajobrazowi.
Pewnego dnia partja ludzi pod dowództwem Pitta Hardful, Bezimiennego i Puhacza opuściła statek i udała się w góry. Kilku Samojedów towarzyszyło poszukiwaczom złota.
Ludzie zatrzymywali się przy każdym potoku i wyschłem łożysku dawnych dopływów Tajmyru, a Puhacz i Bezimienny szli wzdłuż brzegów, przyglądając się bacznie kamieniom i długo pozostając w miejscach, gdzie się nagromadziły stosy żwiru i drobnego piasku. W niektórych miejscach dawni poszukiwacze zaczynali przemywać ziemię w niedużych, okrągłych misach i szli dalej — baczni, milczący.
Nareszcie Puhacz zbliżył się do Pitta i szepnął:
— Kapitanie, złoto jest...
Mówiąc to, pokazał mu drobne odłamki białego i szarego kwarcu z wkropionemi w nim ziarnami i żyłkami metalu, drobne, gładko obtoczone kawałeczki złota — okrągłe, podłużne i powyginane, poskręcane w dziwaczne kształty.
— Znajdziemy dużo, dużo złota! — szepnął tajemniczo Puhacz. — Już blisko jesteśmy od niego. Jeszcze dzień, lub dwa i — dotrzemy do niego, kapitanie!