Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szłych „czumów“ — namiotów, szczelnie okrytych reniferowemi skórami. Skóry pokrywały wewnętrzne ściany czumów do połowy i ziemię, za wyjątkiem niewielkiej przestrzeni w środku, gdzie leżała gruba blacha lub płaski kamień, z płonącem ogniskiem. Nad płomieniem wisiał zakopcony kocioł dla gotowania strawy i przyrządzania herbaty. Ryczały renifery, poszukujące pod śniegiem pokarmu, szczekały i gryzły się psy, walczące o odpadki ryb, płakały niemowlęta i krzyczały uganiające się dokoła dzieci.
Trzystu ludzi mieścił obóz, powstający na południowym brzegu Tajmyrskiego jeziora. Zgromadziły się tu rodziny samojedzkie oraz kilka czumów tubylców Tawga i Tungusów. Obok skórzanych namiotów z wychodzącym przez ich spiczaste wierzchołki dymem układano stosy futer, worki z kłami morsów i starannie wycięte pnie brzozy czeczotowej.
Pitt zacierał ręce z radości.
— Mamy teraz robotnika poddostatkiem! — mówił do Nilsena. — Damy im towary na kredyt, a zato będą pracowali w kopalni złota. Towary kupimy od nich później, gdy „Witeź“ odbędzie latem nową ryzę do Europy...
Tubylcy byli uszczęśliwieni, dostawszy potrzebne im przedmioty i zapasy tylko za pracę.
Wiosna się zbliżała. Przemknęły Tajmyrem ostatnie tafle kry i zerwane drzewa; ryby weszły do rzek i potoków, zniknęły białe niedźwiedzie i foki.
O świcie, po zachodzie słońca i przez całą noc zewsząd rozlegały się głuche krzyki, basowe trąbienie, lub cienkie dzwonienie.
Wysoko pod obłokami leciały klucze żórawi, falujące w powietrzu, niby nici pajęczyny, wyciągnięte w dwa