Przejdź do zawartości

Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Słowa te zmusiły Elzę i Nilsena do głębokiego, ciężkiego westchnienia.
Dla nich życie zawierało się w czemś innem, — bliższem i doczesnem. W takie chwile czuli się samotni, bo Białego Kapitana nie było wtedy z nimi...
Był jak pustelnik w górach. Przychodzących do niego ludzi z dolin pocieszał i pouczał, lecz sam pozostawał daleki i obojętny sercem dla trosk i radości ludzkich, gdyż dusza jego wyrwała się z więzów życia, a myśl przebywała tam, dokąd nie dochodzą jęki umęczonych i łkania braci, miotających się w rozpaczy.
Pitt był bliski i daleki, prosty i tajemniczy, wyrozumiały dla wszystkich i surowy dla siebie.
Olaf Nilsen rozumiał dobrze, że najstraszliwszy gniew jego nie mógłby mieć większego wpływu na załogę, niż jedno słowo Białego Kapitana, wymówione spokojnym, niemal obojętnym głosem.
Pewnego razu odbywający wartę Crew przybiegł do Nilsena i zawołał:
— Cała armja wali na nas!
Istotnie na niskim południowym brzegu czerniło się od tubylców. Jechali całemi rodzinami na lekkich nartach[1], ciągnionych przez renifery lub psy, jechali naoklep na pięknych rogatych północnych jeleniach, szli piechotą z całym swoim dobytkiem.
Po pewnym czasie starszyzna samojedzka była już na pokładzie „Witezia“. W biesiadni po obfitym poczęstunku zaczęła się narada z obydwoma kapitanami i poszukiwaczami złota.

Gdy starszyznę odwieziono na brzeg, tubylcy zaczęli urządzać obozowisko. Na znacznej przestrzeni ustawiano długie drągi, tworzące stożkowate szkielety przy-

  1. Sanki.