Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Komik — bouffe! — poprawił artysta. — Przysłał mnie tu mój przyjaciel Julio Miguel — Rudy Szczur... Jaka robota, jakie warunki, gdzie, kiedy?
Pytania posypały się, jak orzechy z dziurawej torby.
— Hola, hola, mój panie! — zawołał Pitt. — Nie tak gwałtownie! O wszystkiem pan się dowie, gdy się zbierze cały komplet. Tymczasem może pan sobie jeść, spać, trochę pić, palić fajeczkę i nie wychodzić na brzeg. Zresztą, jak mi się wydaje, Londyn pana niebardzo pociąga?
— Istotnie... — mruknął „Kula Bilardowa.“ — Miasto rozległe i piękne, niema co mówić, lecz wprost kroku stąpić nie można, żeby się nie otrzeć o policjanta! I to takie duże, mocne chłopy, a oczami kręcą, jak dzikie bestje!...
— Wspaniale! — przytaknął Pitt Hardful. — Czy Miguel też już przybył?
— Niestety — nie! — odpowiedział z eleganckim uśmiechem komik-bouffe. — Interesy zatrzymały go na kilka dni... Lecz postara się, bardzo się postara przybyć na czas, dżentelmeni!...
— Czy znowu się wsypał? — spytał Pitt.
— Drobnostka! Jeden rok... — podnosząc ramiona, mruknął „Kula Bilardowa.“ — Właśnie wychodziłem już z czasowego i przypadkowego lokalu, gdy Julio przeczytał wezwanie kapitana Pitta Hardful i posłał mnie do panów. Rudy Szczur prosił abym powiedział że „poleci“ wkrótce, bo zostaje mu jeszcze siedem miesięcy..
— Poleci? — powtórzył Pitt. — Mogą go przy tym locie złapać, lub zabić...
— Rudy Szczur, zacny obywatel Julio Miguel, prosił by czekać na niego jeszcze tydzień. Jeżeli nie stawi się w tym terminie, to znaczy, że...