Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łek, podsyłani przez Rakoczego i grafa Andraszy szpiedzy, dogoniwszy go nazajutrz, już pięć, albo więcej watah zbrojnego chłopa widzieli. W oczach się niemal dwoiły, troiły, sunące ku przełęczy konne hufce polskie.
Jeden tylko mąż wiedział dokładnie, ile szabel za sobą prowadził.
Był to okazały jeździec o spokojnej, acz śmiałej i dziarskiej nad wyraz twarzy junackiej, o jasnym wąsie, krótko przystrzyżonym i czuprynie płowej, co mu na czoło łacno opadała, rozsypując się dokoła głowy wieńcem. Miał junak bary tak szerokie, że każdy niemal czuł nieludzką siłę w owych ramionach mocarnych, w piersi kopulastej i w dłoniach przeogromnych. Dosiadał ów mąż bachmata rudego wysokiej krwi, rzucającego się jak szalony, łbem dużym potrząsającego groźnie.
Gdy pytano z ciekawości lub z przebiegłości ukrytej, jak się nazywa młody wódz i kogo za sobą prowadzi, ręką wąsa dotykając i nie tając się wcale, odpowiadał:
— Rotmistrz niezwyciężonego wojska lisowskiego, o którem sława po świecie niby burza bieży, — pan Andrzej Lis z ziemi łęczyckiej, na Węgier podbój przywiódł chorągwie polskie, przedziwnie do bojów wszelakich zaprawione.
A miał pan Andrzej w tych chorągwiach — razem osiem setni, czyli tysiąc szabel, ciurów i pachołów licząc, ino o tem nikomu nie mówił i w duchu się śmiał, widząc wokół przerażenie.
A stało się to wszystko szybko i dziwnie.
Hetman Rogawski w samej rzeczy lisowczyków na podgórze krakowskie przywiódł, gdzie mu ze dwa ty-