Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szpetnie w błąd wprowadzili lisowczyków, albowiem, nijak konnemu wojsku wojny w górach sprawować nie lza, a przeto od zaciągu się wymawiają i pod Kraków ciągnąć będą drogą powrotną, na meliora tempora czekając i innej prawej sposobności.
Nikt z towarzyszy nie przeczył, gdyż w chorągwiach znacznie po klęsce pod Gizą duch podupadł, zresztą wszyscy rozumieli, że zdobywanie konnicą gór, bronionych srodze — rzecz nierozumna, szaleńców godna.
Słysząc takie słowa, zaciskał pan Andrzej zęby i mruczał do siebie:
— A my — dawni lisowczyki, taki zdobylibyśmy te wierchy!
Westchnął głęboko i żałośnie, bowiem przypomniał sobie junak, że inne nastały czasy i inni ludzie pod znakami służyli.
— Szmaty!... — mruknął. — Do rabunku — rycerze, do bitwy — trusie!
Zaklął i pojechał do swej chorągwi, aby z panami Biernackim, Chomiczewskim i Kraszewskim myślami swemi podzielić się i swój żal na pessima tempora wypowiedzieć w gronie przyjaznem a szczerem.


Rozdział VII.
Fortuna powraca.

Minął miesiąc po klęsce na Spiszu, a koło Gizy na równinie znowu zaczerniały błonie, okryte polskiem rycerstwem. Szło takim szykiem, że nikt dokładnie nie mógł zliczyć, czy było ich pół tysiąca, czy pięć tysięcy, bo tam, gdzie dziś przechodził szczupły oddzia-