Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Rotmistrz Andrzej Lis — rozległy się głosy.
Istotnie, pan Andrzej, posłyszawszy odgłosy bitwy i zrozumiawszy, że w wąwozie natrafiono na zasadzkę, skinął na Michałka Drzazgę i krzyknął:
— Uprowadzaj co żywo konie juczne, które z prochami i ołowiem idą!
Pachoł ścisnął konia krzywemi nożyskami i pomknął ku taborowi.
Rotmistrz ustawicznie, od lat wielu dziwował się i głowił nad tem, jak Michałko zawsze potrafi rozkazy jego wykonać i ludzi prowadzić, chociaż przecież nigdy do nikogo nie gadał, chyba tylko swemi „pfy“, albo „hm“?
I teraz właśnie widział, jak w taborze nagle powstał ruch, juczne konie podzieliły się sprawnie i szybko, — jedne, niosące dobytek towarzyszy, stanęły, jak wryte, a inne z jaszczami prochowemi i torbami, pełnemi kul, podnosząc kurzawę, mknęły na wschód, otoczone zbrojnymi ciurami.
Prawda, że tu i ówdzie nad głowami koni i ludzi, pan Andrzej widział, jak coś machało zawzięcie, rzekłbyś duży młot kowalski dźwiga się wzwyż i ciężko opada.
— Młot nie młot, a że to kułaczyskami swemi rotmistrzuje nad ciurami mój Michałko, to snadniej ma być! — pomyślał junak i pomknął ku wąwozowi, skąd dochodził coraz większy hałas i zgiełk.
Ujrzawszy stłoczone setnie, nie mogące zawrócić, skoczył rotmistrz do potoku. Woda sięgała zaledwie brzucha końskiego.
Trza się śpieszyć, bo jak woda z gór zbieży, nie przejdziemy potoku! — pomyślał i krzyknął: